Woda, wszędzie woda
Od 15 lutego jesteśmy na Atlantyku. Do dzisiaj minęło jedenaście dni nieprzerwanej podróży, a zostało jeszcze osiem. Tak ogromny jest ocean.
Za osiem dni będziemy dopiero na Azorach, więc Atlantyk tak naprawdę wcale się nie skończy. Będziemy za to po jego europejskiej stronie, po tej stronie, gdzie czeka na nas wszystkich dom. Właściwie każdego dnia wracam myślami do domu i zastanawiam się, co bym robił, gdybym był teraz w Toszku. Co bym zjadł, z kim by się spotkał… Te proste rzeczy po siedmiu tygodniach poza domem nabrały dla mnie niesamowitej wartości.
Z drugiej strony życie na statku jeszcze mi się nie znudziło. Wciąż niesamowicie podoba mi się wchodzenie na platformy masztów i na reje, czyli podłużne belki, z których zwisają żagle. Właściwie codziennie wspinamy się na wysokość od dziesięciu do pięćdziesięciu metrów nad bujający się pokład, a dramaturgii temu wszystkiemu dodaje fakt, że przez większość czasu jesteśmy zupełnie niezabezpieczeni. Tak naprawdę tylko przy wejściu na rozlokowane co kilkanaście metrów platformy można przypiąć się do linki życia i być przez moment bezpiecznym. To taka jazda na krawędzi w wersji „Dar Młodzieży”.
W czasie wolnym staram się pracować jak najwięcej nad nową książką i uczyć się nowych rzeczy, takich jak gra na gitarze. Zwykle mam też w czasie wolnym możliwość uczestniczenia w Eucharystii, a ostatnio trafiła mi się zupełnie wyjątkowa msza. Odprawiana była w salonie Daru Młodzieży, czyli najbardziej reprezentatywnym miejscu na statku, gdzie kapitan przyjmuje swoich gości. Kapelan poprosił mnie o pomoc, bo bujanie statku było tak silne, że już raz wylała mu się połowa wina z kielicha. Przez całą mszę siedziałem więc przy samym ołtarzu i trzymałem kielich, w którym po Przeistoczeniu znalazła się Krew Chrystusa. To było nieprawdopodobne przeżycie. Najbardziej niezwykła była w nim świadomość, że Bóg, stwórca wszystkiego, co mam dookoła - tego ogromnego oceanu i potęgi natury - daje się zamknąć w tak niewielkim kielichu pod postacią czegoś, co w czasach Chrystusa było najpowszechniejszym napojem. I nie dość, że staje się tak przystępny, to jeszcze powierza się opiece człowieka. Niesamowite było doświadczyć w ten sposób Jego wielkiej miłości i poczuć Jego wielką bliskość.
Z niezwykłych wydarzeń było jeszcze jedno, cenne dla mnie – widzieliśmy delfiny. To było niesamowite! Całe stado – czy jak to nazwać – wyskakiwało z wody jak szalone, a potem kilka delfinów podpłynęło do statku i towarzyszyło nam przez dłuższą chwilę. Scena zupełnie jak z Titanica. W życiu bym nie pomyślał, że będę widział to na żywo.
Codzienność nocami na statku to również nie to samo, co w domu. W kubryku – naszym statkowym pokoju - mieszkamy w dziesiatkę, rzeczy więc jest całe mnóstwo, a gdy statek się przechyla raz w jedną, raz w drugą sronę zdarza się, że coś spadnie, coś się poruszy, coś przejedzie parę metrów… Najgorzej było w pierwszych dniach po wypłynięciu z Bahamów. Postawiliśmy wszystkie żagle, a przechył był tak duży, że tracąc równowagę można było przejechać kilka metrów i zatrzymać się na ścianie korytarza. Teraz już jest lepiej, przechył nie jest tak duży, a przy tym każdy już przywykł, że grunt pod nogami cały czas jest w ruchu, a my bujamy się i przechylamy razem z nim.
Ciekawe, co się będzie działo po zejściu na ląd. Już raz, w Kolumbii, restauracja mi się poruszała. Coś czuję, że na Azorach cała wyspa będzie w ruchu.