Przejdź do treści strony
Wersja dostępna cyfrowo WCAG
16 °C
Albina, Lolity, Ronalda
niedziela, 15 września 2024
Flaga Unii Europejskiej
  • ePUAP
  • BIP
Aplikacja mobilna Aplikacja mobilna
Samorząd
i mieszkańcy

Od kryzysu do sukcesu

Wydawało mi się, że jeśli oczekiwać gdzieś sztormów z prawdziwego zdarzenia, to na środku Atlantyku albo na Morzu Północnym. Dlatego kiedy bez większych przygód dopłynęliśmy na Azory, odetchnąłem z ulgą, zupełnie nie spodziewając się, że tak naprawdę najgorsze dopiero przed nami.

Nie trzeba było wiele czasu, żebym przekonał się, w jakim jestem błędzie. Po kilku dniach podróży wzdłuż Półwyspu Iberyjskiego dotarliśmy do Zatoki Biskajskiej, gdzie wszystkie moje nadzieje o spokojnym rejsie do Londynu zderzyły się z przykrą rzeczywistością. Rzeczywistością, jakiej jeszcze na morzu nie widziałem. Fale dochodziły do ośmiu metrów wysokości, a wiatr wiał w porywach do stu kilometrów na godzinę. Nawet mnie to odrobinę ekscytowało. Nie brakowało adrenaliny, kiedy byliśmy na pokładzie, a jedna czy druga fala uderzyła o burtę i niesiona wiatrem wrzucała na pokład strugi wody albo kiedy statek przechylał się tak bardzo, że jeśli ktoś w porę się nie złapał, to zjeżdżał po stromej pochylni pod same barierki na burcie. Tak było pewnego razu na porannej zbiórce, gdy w grupie dwudziestu osób przeszorowaliśmy tyłkami pół pokładu.

W takich warunkach nie mogło na szczęście być mowy o jakiejkolwiek pracy. Trudno było wykonywać najpotrzebniejsze czynności, więc gdy na zewnątrz hulała dziesiątka – a czasem więcej - w skali Beauforta, mogłem bez przeszkód siedzieć na klatce schodowej i czytać książkę. Ta książka, „Rok 1984” Orwella właściwie mnie wtedy uratowała. Bo byłem w takim stanie, że nie potrafiłem do niczego się zmobilizować i gdyby nie ona, pewnie tylko bym leżał i starał się po prostu jakoś przetrwać. Miałem mały kryzys, to prawda. Najtrudniejsze było to, że sztorm nie trwał godzinę czy dwie. Męczyliśmy się kilka dni. Nie dało się w tym czasie normalnie jeść, bo zupa uciekała razem z talerzem; raz nawet cały ogromny garnek z zupą mimo zabezpieczeń spadł z blatu i narobił bałaganu, jakiego jeszcze nie było. Wychodzenie do łazienki trzeba było ograniczyć do minimum, a w nocy mimo najszczerszych chęci, trudno było spać, bo na przestrzeni dziesięciu sekund raz nogi były pod kątem w górze, a raz głowa.

Kiedy pewnej nocy musieliśmy siedzieć na pokładzie w oczekiwaniu na pracę przy żaglach, nie mogąc zasnąć, trząsłem się z zimna, choć miałem na sobie pięć warstw ubrania i ciasno opatuliłem się kocem. Myślałem wtedy: „dlaczego ludzie decydują się na coś takiego? Czemu robią to przez całe życie?”. I obiecywałem sobie, że ja się już za takie poważne żeglarstwo nie biorę. To nie dla mnie.

Oczywiście wkrótce mi przeszło. Właściwie jeszcze tego samego wieczoru postanowiłem wziąć się w garść i ruszać się, zamiast próbować przetrwać skulony pod ścianą nadbudówki. Trudne warunki też zacząłem jakoś znosić i nawet miało to sporo uroku, kiedy rankiem leżeliśmy w słońcu na pokładzie, a burta raz opadała tak nisko, że widać było niemal tylko wodę, a raz wznosiła się tak wysoko, że poza błękitem nieba niczego nie było w zasięgu wzroku. Msze znów były niezwykłe; każdego dnia modliliśmy się w kajucie księdza kapelana, łapiąc od czasu do czasu uciekające ze stołu przedmioty.

W Kanale La Manche odpoczęliśmy od nieprzyjemności, a zyskaliśmy trochę niepowtarzalnych wspomnień, kiedy płynąc wąskim gardłem Kanału po jednej stronie mieliśmy rozświetlone wybrzeże Francji, a po drugiej nieco bardziej ukrytą w ciemności Wielką Brytanię. Miałem wtedy poczucie, że doświadczam czegoś, co nie przytrafia się każdemu, tym bardziej że płynęliśmy wodami, przez które ewakuowali się spod Dunkierki francuscy żołnierze w czasie II wojny światowej. W tych rozświetlonych nabrzeżach znalazłem odpowiedź na pytanie, dlaczego warto żeglować po morzach i oceanach.

Ze skrajności, jaką było bujanie z burty na burtę, przeszliśmy do drugiej skrajności, czyli bezczynnego, nieruchomego stania na kotwicy. Spędziliśmy dwie doby u ujścia Tamizy i dopiero po tym czasie ruszyliśmy w stronę Londynu, gdzie zacumowaliśmy w niedzielę, 17 marca. Mnie serce mocniej biło tego dnia, bo miałem świadomość, czekającego wyzwania; dwa dni wcześniej pewna pani z kręgu organizatorów Rejsu napisała do mnie z propozycją udzielenia w tę niedziele wywiadu dla Dzień Dobry TVN. Wkrótce miało się więc spełnić jedno z moich marzeń. Nie mogłem usiedzieć na miejscu.

Dziennikarze dotarli na statek promem, który przywoził gości i zwiedzających, a nas zabierał ze środka Tamizy na ląd. Okazało się, że dziewczyna, która miała razem ze mną powiedzieć coś dla mediów, poszła już zwiedzać Londyn, więc zostałem sam z grupą dziennikarzy, z których każdy chciał jak najszybciej nakręcić materiał. Ktoś uznał więc, że najlepiej będzie nagrać materiał wspólnie i skończyło się na tym, że wycelowano we mnie trzy kamery i podsunięto kilka mikrofonów, a ja na widok kostek mikrofonowych z napisami: TVP, TVN i Polskie Radio starałem się uspokoić bijące mocno serce. Jednocześnie czułem się w swoim żywiole; przed wywiadem pożartowałem z dziennikarzami i atmosfera była fantastyczna. Chyba m.in. dlatego wywiady wypadły dobrze, a po tym, jak odpowiedziałem na wspólne pytania, zabrano mnie jeszcze na osobności do Dzień Dobry TVN, TVP Polonia i jakiejś polonijnej telewizji, która działa w Londynie.

Po wszystkim miałem ochotę skakać pod niebo z radości. Znów wydarzyło się coś fantastycznego! I to w dodatku kilka dni po tym, jak marzyłem, żeby cały ten Rejs, żeby to wszystko jak najprędzej się skończyło. Nauczyłem się w ten sposób czegoś bardzo ważnego, czegoś, o czym muszę odtąd zawsze pamiętać w trudnych momentach – że czasem od kryzysu do sukcesu jest bardzo krótka droga.

Chyba to właśnie z tą myślą będzie mi się kojarzyła każda wizyta w Londynie. Chętnie tu jeszcze kiedyś wrócę. Ale teraz myślami jestem już gdzie indziej. Przed nami ostatni port. Gdynia już za kilka dni. Nie mogę się doczekać.


Urząd Miejski w Toszku
ul. Bolesława Chrobrego 2
44-180 Toszek
tel.: +48322378000
e-mail:
Przewiń do góryPrzewiń do góry