„To była świetna praca, dawała mi dużo satysfakcji”.
Wspominając zmarłego niedawno długoletniego naczelnika i burmistrza Toszka, pana Janusza Sokołę, przypominamy rozmowę, która ukazała się w Roczniku Toszeckim 2017. Pan Janusz Sokoła w rozmowie z Piotrem Kunce wspominał lata swojej pracy w Urzędzie Miejskim w Toszku. Polecamy zainteresowanym.
Zanim rozpoczniemy, proszę opowiedzieć o swoim wykształceniu i przebiegu kariery zawodowej do momentu objęcia urzędu Burmistrza Toszka.
Ukończyłem Akademię Rolniczą w Krakowie, Wydział Ogrodniczy. Początkowo pracowałem w zawodzie zgodnym z wykształceniem – w PGR-ach powiatu gliwickiego: w Czekanowie, Szałszy i Ziemięcicach. Byłem tam najpierw na stażu, potem (po szczeblach) magazynierem i kierownikiem PGR-u. Później przeniosłem się do kombinatu ogrodniczego w Paczynie. Stamtąd powołano mnie na stanowisko naczelnika gminy w Poniszowicach (1976 rok). Kiedy doszło do połączenia gmin Poniszowice i Rudziniec, objąłem urząd Naczelnika w Rudzińcu. Była to wówczas, po połączeniu, duża gmina, obejmująca 19 sołectw. Polecenie przejścia do Toszka otrzymałem od wojewody katowickiego w roku 1979 – taka była wówczas procedura powoływania naczelników, o wszystkim decydował wojewoda. Pamiętam, że moje objęcie urzędu w Toszku związane było z potrzebą złagodzenia jakiegoś konfliktu między ówczesnym miejscowym pierwszym sekretarzem PZPR Romanem Majem, a naczelnikiem gminy Tadeuszem Zajączkowskim. Mój poprzednik pełnił urząd dość krótko (lata 1977 – 1979). O ile pamiętam był wcześniej prezesem Spółdzielni Kółek Rolniczych zlokalizowanej przy ul. Bocznej. Jak powiedziałem, coś nie zagrało między naczelnikiem, a władzami partii w gminie, stąd w roku 1979, wraz z moim przyjściem, obydwaj panowie odeszli.
W jaki sposób można było wtedy uzyskać nominację na urząd naczelnika gminy. Wiemy, że wyborów wtedy nie było…
To była ostatecznie decyzja wojewody. Cała procedura wyglądała tak, że wojewoda proponował Miejsko-Gminnej Radzie Narodowej kandydaturę naczelnika, Rada nad tą kandydaturą głosowała, a na końcu wojewoda wręczał naczelnikowi nominację. Był to więc – przynajmniej teoretycznie – swego rodzaju tryb konsultacji. Pamiętam, że odchodząc na emeryturę, byłem zobowiązany przedstawić w ZUS zaświadczenia o pracy. Okazało się, że do obliczeń niezbędnych do ustalenia mojej emerytury nie respektowano początkowo powołań wojewody. Na szczęście udało mi się udokumentować pełny okres zatrudnienia. W Toszku pełniłem funkcję przez 19 lat, ale wcześniej były Poniszowice i Rudziniec. Kiedy obejmowałem w Poniszowicach urząd naczelnika, pierwszym sekretarzem był tam wieloletni pracownik PGR, z którym razem pracowaliśmy, pan Jan Szymański. To wspaniały człowiek, działacz jeszcze z czasów powojennych, znakomicie się z nim współpracowało, a dobra współpraca z włodarzy gmin z pierwszymi sekretarzami nie była wówczas zjawiskiem powszechnym. Moja nominacja do Poniszowic była jego inicjatywą.
Miłem w swojej karierze taki moment, a było to w okresie mojego zatrudnienia w kombinacie ogrodniczym w Paczynie, kiedy zaproponowano mi objęcie funkcji pierwszego sekretarza PZPR w Wielowsi. Pierwszy raz w życiu wtedy odmówiłem. Nie wróżono mi przez to żadnej kariery. Nie zgodziłem się wtedy głównie dlatego, że zadania pierwszego sekretarza były mało konkretne, bardziej polityczne – nie czułem tego. Jako dyrektor PGR piastowałem funkcję instruktora rolnego w komitecie powiatowym PZPR. Miałem wtedy dobre, robocze kontakty z PGR-ami na naszym terenie. Wtedy też doświadczyłem tego, że działalność partyjna, przynajmniej w tym kręgu, jest raczej fikcją. Później jednak, kiedy przyszła propozycja objęcia urzędu w Poniszowicach, wiedziałem już, że się nie zawaham.
Co należało wtedy do kompetencji naczelnika gminy? O czym mógł Pan samodzielnie decydować?
Wszystko odbywało się we współpracy z Miejsko–Gminną Radą Narodową. Bywały czasy, że przewodniczącym rady był I sekretarz partii, a byli to zwykle tzw. działacze gabinetowi. Ja wywodziłem się – jeśli można tak powiedzieć – z branży produkcyjnej. Naturalnie, już w Poniszowicach i w Rudzińcu uczyłem się urzędu i pracy w urzędzie, bo jednak znacznie się ona różniła od wyzwań podejmowanych w zakładach rolniczych czy ogrodniczych. Wracając do kompetencji. Moim pracodawcą był wojewoda katowicki – jemu bezpośrednio podlegałem. Na miejscu w gminie była jednak jednocześnie rada. Pamiętam, że było to gremium bardzo wówczas liczne, chyba nawet 40-osobowe. W tym układzie dość trudno było załatwić coś dla samego miasta, bo większość radnych w tej liczbie wywodziła się z wiosek. Trzeba było prowadzić rozmowy z konkretnymi radnymi, żeby uzyskać zatwierdzenie jakiejkolwiek inwestycji.
Przykładem niech będzie sala gimnastyczna przy obecnym gimnazjum. Miałem w planie wybudować obiekt z prawdziwego zdarzenia, pełnowymiarowy, z widownią. Taką dokumentację przygotowywaliśmy. Ale radni nie wyrazili zgody! Mimo, że tłumaczyłem im, że w każdym wariancie zdobędę ten sam procentowy wkład pieniężny z urzędu wojewódzkiego. Podobnie ten sam procent finansowania zarówno w wersji pełnej, jak i „skromniejszej”, będzie musiała zapewnić rada. Może dwa lata dłużej spłacałoby się tę większą inwestycję, ale efekt byłby znaczenie lepszy. Na pewno brakowało wtedy u nas takiej hali sportowej. Jak widać, w tak licznej i rozdrobnionej radzie niełatwo było zrobić cokolwiek dla miasta. Wracając znów do konkretnych kompetencji. Do naczelnika należała cała sfera gospodarcza. Oczywiście bywało i tak, że kiedy I sekretarz był przewodniczącym, mieszkańcy chodzili czasem załatwiać sprawy do niego. Byłem wobec tych praktyk oporny, nie na wszystko mogłem się godzić, bo to ja ponosiłem ostatecznie odpowiedzialność. Szczegółowy zakres kompetencji trudno mi w tej chwili odtworzyć, ale można powiedzieć, że były one dość szerokie. Była wówczas taka sytuacja, że zakładów pracy na terenie naszej gminy było dość dużo i każdy z nich musiał płacić ówczesne podatki, które w części trafiały do kasy gminy. Pieniędzy miałem więc do dyspozycji względnie dużo. Regulacje prawne stanowiły nawet, że mieszkańcy gminy pracujący poza jej terenem, np. w kopalniach, też byli płatnikami podatku od osób fizycznych do kasy gminy – zakłady rozliczały się z tego. Oczywiście one nie wpływały do nas płynnie i samorzutnie, wielokrotnie musiałem u wojewody o nie zabiegać, ale robiłem to bez skrępowania, bo te pieniądze były nasze i nam się należały. Teraz sytuacja jest inna: zakładów jest mniej niż wtedy, ale są inne możliwości, np. środki unijne, po które Burmistrz Grzegorz Kupczyk tak umiejętnie sięga. Za moich czasów większość pieniędzy dla gminy zdobywało się w urzędzie wojewódzkim.
Tak z ciekawości i na marginesie: z iloma wojewodami było Panu dane współpracować?
Przyszedłem do pracy w urzędzie już po generale Jerzym Ziętku. Pierwszym, z którym współpracowałem jeszcze w czasach Poniszowic i Rudzińca, był wojewoda Stanisław Kiermaszek. Później było ich jeszcze chyba z siedmiu. Ostatnim za mojej ostatniej kadencji był Marek Kempski z AWS. W czasie stanu wojennego, wojewodą był gen. Roman Paszkowski. Człowiek to był bardzo dobry, ale chyba nie na tamte czasy. Jego wicewojewodą był Tadeusz Wnuk, późniejszy wojewoda, który zaliczał kolejne szczeble kariery: był pracownikiem urzędu w Sosnowcu, potem był prezydentem Sosnowca, potem wicewojewodą i wojewodą katowickim. Z nim się świetnie współpracowało. Wspomniany generał Paszkowski na nim bazował, bo wiedział, że jest to człowiek doświadczony, który zna się na swojej robocie. Te jego kwalifikacje miały też drugą stronę – nie można było niczego zawalić, bo o ukryciu jakiejś poważniejszej wpadki nie było mowy. Tak jak powiedziałem – Wnuk po prostu znał się na tym. Pamiętam też dobrze dwóch innych wicewojewodów: byłego prezydenta Gliwic Janusza Krajewskiego i byłego prezydenta Bytomia Pawła Spyrę. To byli wicewojewodowie, z którymi wiele dobrych dla Toszka spraw załatwiłem. Znałem obydwu z różnych kursów, zebrań i szkoleń w czasach, kiedy zarówno Krajewski, jak i Spyra pracowali jeszcze – tak jak ja w Toszku – w swoich miastach.
Czy pamięta Pan, jakie zmiany nastąpiły w urzędzie po wprowadzeniu stanu wojennego? Zachował Pan pełnię swoich kompetencji czy nastały jakieś ograniczenia?
W życiu trzeba mieć szczęście! A ja wtedy miałem szczęście. Szefem grupy operacyjnej działającej na naszym terenie był pułkownik Lewartowski z Tarnowski Gór, z którym utrzymywaliśmy relacje jeszcze przez wiele lat później, pisząc sobie pocztówki. Był normalnym człowiekiem. Przyszedł tutaj, siadał koło mnie (chyba takie miał polecenia) i obserwował, co ja robię, o czym decyduję. Czasem wysyłał grupy interwencyjne do rolników, aby sprawdzać np. czystość w oborze. Ale ponieważ mieliśmy dobry kontakt, zwykle wcześniej znałem jego plany. Więc jak tylko ekipa z urzędu wyjeżdżała, chwytałem za telefon, dzwoniłem do sołtysa i dzięki temu ludzie byli choć trochę uprzedzani o takich niespodziewanych wizytach. Wiem, że w niektórych gminach sytuacja była w tych latach o wiele trudniejsza, a tutaj u nas – nie mogłem narzekać. Pułkownik nas po prostu pilnował. A kiedy czegoś nie wiedział, nie rozumiał, albo po prostu stwierdzał, że się nie zna – zostawał po godzinach i pytał mnie o różne sprawy. Dziś myślę, że jeśli jego szefowie wiedzieliby, że on tutaj żyje z nami w takiej zgodzie, mogłoby to niekorzystnie wpłynąć na jego karierę. Niestety, nie wiem czy jeszcze żyje.
Czy z lat stanu wojennego zapamiętał Pan jakieś przykre incydenty w gminie? Jeśli wolno się podzielić – ja pamiętam scenę z czołgiem, który otarł się budynek ówczesnego Banku Spółdzielczego. Sam tego nie widziałem ale nigdy nie zapomnę kolegów, którzy z przejęciem o tym opowiadali. Były inne podobne sytuacje?
Pamiętam, że kiedy wprowadzono stan wojenny, zadzwonił do mnie komendant z posterunku milicji i poinformował mnie o tym fakcie. Nie widziałem o co chodzi, nie miałem pojęcia czym jest ten „stan wojenny”. Musiałem jednak niezwłocznie udać się do urzędu. Kiedy szedłem, a pamiętam, jak dziś, że padał wtedy śnieg, spotkałem idącego z posługą do chorego ks. Gerarda Wenzla, naszego ówczesnego proboszcza. Powiedziałem mu o stanie wojennym, a on też zapytał, co to jest. Szedłem do urzędu i tam miałem się czegoś więcej dowiedzieć. Do budynku urzędu wszedłem wtedy przez posterunek milicji, bo urząd był oczywiście zamknięty. Na posterunku czekał na mnie komendant – razem poszliśmy do mojego gabinetu na górę. Omówiliśmy wtedy ogólnie organizację działalności gminy w nowych warunkach. Częściowo te warunki zostały mi podane przez komendanta, bo on już wtedy jakieś informacje posiadał. Krótko potem pojawiły się grupy operacyjne wojska i z nimi ustalało się szczegółowo zadania do bieżącej realizacji.
Jak ogólnie układały się relacje między naczelnikiem gminy a partią? System był, jaki był, ale chcę zapytać o model relacji między wami, czy była to relacja partnerska, czy raczej pochyła, w której jeden chciał wydawać polecenia drugiemu?
Na pewno sekretarz partii mógł budować relację pochyłą, bo jego ludzie zasiadali w radzie. Oczywiście ja też byłem członkiem partii, ale do żadnych gremiów wykonawczych, tzw. egzekutywy, nie należałem. Moją przewagą nie były dobre ustosunkowania partyjne, ale znajomość zasad zarządzania gminą. Słyszałem, że wśród naszych partyjnych działaczy zdarzały się pomysły usunięcia mnie ze stanowiska, ale pomysłodawcy ostatecznie od nich odstępowali – przeważał na szczęście rozsądek. Starałem się skutecznie realizować powierzone zadania. Pamiętam na przykład, zdarzyło się to którejś zimy, że porządnie zasypało Toszek i nasze wioski. Odbyłem błyskawiczną naradę z dyrektorami zakładów pracy z gminy Toszek, sprawnie wszystko odśnieżyliśmy, ulice stały się przejezdne, śnieg wywieźliśmy do oczyszczalni i problem został rozwiązany. Działało to tak, że najpierw w urzędzie ustalaliśmy, jaki sprzęt jest na tę okoliczność potrzebny, potem dyrektorzy zakładów deklarowali, czym dysponują i w ten sposób prace szły do przodu. Tymi zakładami, które wtedy solidarnie pomagały, były m.in. kombinat PGR i kombinat ogrodniczy w Paczynie, Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”, Oddział Budowlano - Montażowy (tzw. OBM), Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Pomoc zakładów była oczywiście nieodpłatna, dla dobra miasta i nikt zbytnio nie dyskutował, nikt też niczego nie wymuszał – oni po prostu czuli się współgospodarzami. Wracając do pytania – wpływ sekretarza partii na pewno był, ale w realizacji moich zadań zasadniczo nie przeszkadzał.
Jesteśmy przy temacie partii. Podobno w tamtych czasach był jednak pluralizm, bo działały u nas trzy partie polityczne: oprócz PZPR, było jeszcze Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne. W ZSL działał pan Jan Kotowski, późniejszy dyrektor starej szkoły. Czy było u nas SD i kto w nim działał?
W SD działała wtedy dyrektorka przedszkola, pani Elżbieta Poloczek. Z tym, że były to organizacje symboliczne. Z każdym starałem się żyć w porządku, oni też się o to starali. Kiedy pierwszym sekretarzem był Jan Cesarz (objął tę funkcję po Romanie Maju), kiedy już czuł, że nieodwołanie zbliżają się ustrojowe zmiany, wtedy mojego zastępcę – Jana Głowickiego – polecił na pierwszego sekretarza, a sam objął szefostwo gliwickiego PKS-u. Ale pod koniec lat 80. funkcja pierwszego sekretarza nie była już stanowiskiem zbyt prestiżowym.
Z iloma zastępcami współpracował Pan na przestrzeni tych 19 lat?
Proszę sobie wyobrazić, że w pierwszym okresie mojego urzędowania ciężko było nakłonić kogokolwiek do podjęcia się obowiązków zastępcy naczelnika. Taka była sytuacja, bo zarobki w urzędzie były wtedy groszowe. O objęcie zadań zastępcy trzeba się było praktycznie prosić. Mój pierwszy zastępca Jan Głowicki (1980-1984) był pomyślany, jako urzędnik koordynujący sprawy rolnictwa. Później była pani Danuta Kocjan, która pracowała wcześniej w Wojewódzkim Zarządzie Inwestycji Rolniczych i te sprawy miała świetnie opanowane[1].
Co Pan najlepiej zapamiętał czasów bycia naczelnikiem i burmistrzem Toszka?
Kiedy zacząłem urzędowanie, musiałem dobrze zorientować się, czego ludziom trzeba. Potrzebne były przede wszystkim wodociągi. Zdarzało się, że podczas suszy, studnie na wsiach zaczynały schnąć. Trzeba było pilnie ten problem rozwiązać. Wybudowaliśmy więc wodociągi na wsiach, bo kiedy obejmowałem urząd – w większości wsi wodociągów nie było. Potem postanowiliśmy zrobić we wszystkich wioskach drogi. Pamiętam, że podczas spotkania w Kotulinie (a to granica z województwem opolskim) usłyszałem od mieszkańców słowa zachwytu nad infrastrukturą u sąsiadów: Panie, tam w polach asfalt mają. Staraliśmy się więc iść w tę stronę. Mam satysfakcję, że we wszystkich sołectwach powstały wtedy drogi asfaltowe. Warto wiedzieć, że mechanizmów finansowania takich inwestycji nie było. Te sprawy załatwiało się indywidualnie w Urzędzie Wojewódzkim. Skuteczną metodą okazało się jednak swego rodzaju partnerstwo gminy i województwa. Kiedy udało nam się we własnym zakresie zgromadzić materiał na solidną podbudowę drogi, urząd wojewódzki chętnie przydzielał środki na jej dokończenie. Pamiętam taką operację w Ligocie Toszeckiej. Koło domu ówczesnego sołtysa urosła niemal góra kamienia, który potem rozprowadzaliśmy po drogach, jako podbudowę. Praktycznie wszystkie drogi udało się tam solidnie utwardzić, za wyjątkiem dróg prowadzących do Szklarni – przysiółka między Ligotą, a Kotulinem. Były to też lata, kiedy rolnicy zaczęli posługiwać się coraz lepszym sprzętem – trudno było zostawić nasze sołectwa bez porządnej infrastruktury drogowej. Co do satysfakcji z zadań podjętych w latach urzędowania, chciałbym podkreślić przede wszystkim wykonane wodociągi i drogi – to były wtedy przedsięwzięcia najbardziej potrzebne.
Potem podjęliśmy się jeszcze zadania rozbudowy systemu gazyfikacji gminy. Udało nam się zrobić instalację gazową w dwóch wioskach: Paczynce i Pisarzowicach. Układ finansowy tych inwestycji był taki: mieszkańcy zrzucają się na dokumentację, ja załatwiam pieniądze w Gazowni w Zabrzu na realizację. I budujemy. Przyczyną realizacji tego przedsięwzięcia w tak wąskim zakresie była pewna nieufność części mieszkańców. Zrzutka na projekty, o której wspomniałem, odbywała się w sposób dosłowny. Chodziło się i zbierało pieniądze. Niektórzy wyrażali obawy, czy aby na pewno zbierane w ten sposób środki zostaną spożytkowane na właściwy cel. Zrzutka nie była więc tak efektywna, jak zakładaliśmy, a szkoda, bo deklaracje, jakie uzyskałem w Zabrzu, pozwalały zgazyfikować znaczenie większą część gminy.
Czy możliwości realizacji takich przedsięwzięć inwestycyjnych, jak te, o których Pan mówił, lub podobnych, były inne w latach 80. i 90? Czy poczuł Pan jakąś różnicę po roku 1989?
Praktycznie nie odczułem wtedy różnicy. Do czasów wprowadzenia reformy administracyjnej gminy nadal podlegały urzędom wojewódzkim, a ja, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, miałem tam coraz lepsze kontakty z urzędnikami różnego szczebla. Przykład też z Kotulina: pamiętam, że kiedy zrobiliśmy już tam wodociągi i drogi, oczekiwania mieszkańców stały się bardziej konkretne. Kiedy na jednym z zebrań zapytałem, co jeszcze trzeba by tutaj zrobić, wstał jeden z uczestników zebrania i zgłosił, że tam, a tam nie świeci lampa. Po zapewnieniu podstaw (wodociągi, drogi) przyszedł więc czas (było to właśnie w latach 90.) na inne zadania. Choć pamiętam, że w latach 90. akcentowano też konieczność podejmowania prac nad skanalizowaniem gminy. Zaczęliśmy prace przygotowawcze, projektowe. Ale były to już też lata, kiedy zaczęły pojawiać się sugestie, aby włodarze, którzy objęli stanowiska w latach minionych, nie przedłużali swojego urzędowania. Odszedłem ze stanowiska w roku 1998.
Jeśli mogę zapytać, dla zachowania pewnej symetrii, czy po latach, potrafi Pan wskazać w swoim urzędowaniu jakiś niedosyt? Jakiś pomysł, który się nie ziścił, albo jakąś inwestycję, która się nie udała?
Było coś takiego. Był czas, kiedy stanęliśmy wobec konieczności likwidowania małych szkół w sołectwach. Mieliśmy przecież szkoły w Sarnowie, Ciochowicach, Wilkowiczkach, Pisarzowicach. Pamiętam, że rozmawialiśmy oczywiście o tym na zebraniach z mieszkańcami – to były ciężkie rozmowy. Ale wyjścia nie było. Tak rozbudowana sieć małych szkół nie miała uzasadnienia ekonomicznego. Mieszkańców zapewnialiśmy, że do szkół w Toszku będzie zorganizowany transport. Podkreślałem też, że większe szkoły w Toszku zapewniają większą i lepszą obsadę nauczycielską, lepsze wyposażenie. W niektórych szkołach wiejskich nie było np. centralnego ogrzewania – w sali lekcyjnej stał piec, w którym trzeba było palić. W każdym razie likwidacja tych szkół była trudnym procesem, ale po latach oceniam to, jako zło konieczne. Gdybyśmy wtedy tych likwidacji nie przeprowadzili, każde późniejsze władze miałyby sytuację bardzo trudną. Podkreślam, że likwidacja małych wiejskich szkół, nie była wymuszona odgórnie – sami policzyliśmy koszta ich funkcjonowania i zdecydowaliśmy się na te działania.
Czy po tych 19 latach szefowania naszej gminie i po latach, które upłynęły od tamtych lat, widzi Pan coś, co można było zrobić inaczej, skutecznej, lepiej?
Muszę powiedzieć, że jestem od takich myśli wolny. Mój następca, Jacek Zarzycki, który był też przecież moim zastępcą, wiedział, co jest w planach i mogę powiedzieć, że w dużym zakresie kontynuował on politykę, którą wcześniej razem prowadziliśmy. Natomiast z przyjemnością przyglądam się poczynaniom obecnego burmistrza. Grzegorz wie, że ja cały czas żywo interesuję się sprawami gminy i często pytam go o zamiary, o plany. Okazuje się, że jego zamiary i realizacje są bardzo zbieżne z tym, co sam w jego sytuacji podejmowałbym. Prowadzi też sprawy w dobrym stylu, jestem przekonany, że dużo zyskuje konsekwencją i grzecznością. Nie mam więc rozterek związanych z czasem pełnienia funkcji naczelnika i burmistrza.
W jaki sposób mógł Pan wpływać na dobór współpracowników? Mówił Pan, że były czasy, kiedy o podjęcie niektórych zadań w urzędzie trzeba było się wręcz prosić, ale to nie trwało cały czas.
Do dziś w urzędzie pracują osoby, które pracowały jeszcze ze mną: Lidka Hajduga, Hela Jaksik, która rozpoczęła u nas pracę zaraz po maturze, pani Ziomkowska, która przyszła z Bumaru, sekretarzem była pani Porębska, którą z kolei pozyskałem z PGR-u. Starałem się wdrażać nowych pracowników w ten sposób, aby zapewnić im kontakt z poprzednikami – to pozwalało na płynne przekazywanie i podejmowanie zadań urzędowych.
Pomówmy chwilę o końcówce Pana urzędowania. Mówił Pan o pojawiających się sugestiach, aby nie kontynuować rządzenia gminą…
Była sugestia, że jeśli ktoś pracował w urzędzie za tzw. komuny, nie powinien pracować nadal. Wielu kolegów z innych gmin wówczas odeszło. Niektórzy zostali, składając Solidarności jakieś zobowiązania w sprawie takiego czy innego stylu pracy. Ja tego nie zrobiłem. Nie uważam bowiem, że przynależność do partii mogłaby podważyć merytoryczną ocenę moich dokonań, jako burmistrza. Byłem tutaj gospodarzem, a nie szkodnikiem. Skoro jednak były takie, a nie inne sugestie Rada Gminy nie wybrała mnie na kolejną kadencję. W roku 1998 do wyborów przystąpił mój zastępca. Praktycznie nawet nie musiałem przekazywać mu obowiązków – wszystko podjął bardzo płynnie, z marszu.
Czy po roku 1998 nie miał Pan propozycji albo ochoty, żeby wrócić do czynnego życia publicznego, np. jako radny?
Nie, nie miałem. Przyznam się, że wiele lat wcześniej, znacznie wcześniej niż w 1998 roku, chorowałem na serce. Na początku lat 2000 miałem nawet związane z tymi przypadłościami zabiegi chirurgiczne. Po 1998 roku pamiętałem o tych przypadłościach i o rekomendacji mojego kardiochirurga, który przestrzegał mnie, żeby nie angażować się już w żadne stresujące zajęcia.
Pytanie osobiste, jeśli można. Domyślam się, że jako burmistrz, był Pan przez mieszkańców darzony na co dzień zrozumiałym szacunkiem, na pewno kłaniali się na ulicy, zagadywali. Czy coś się zmieniło, kiedy przeszedł Pan na emeryturę?
Mogę się poszczycić, że nic się nie zmieniło. Nadal jest tak, że czasem ludzie przystają ze mną, rozmawiamy, wspominamy. Lubiłem z ludźmi żyć zwyczajnie, normalnie, nie tworzyłem dystansu. Myślę, że teraz to procentuje.
Dziękuję za rozmowę!
Pan Janusz Sokoła zmarł 12 listopada 2020 r.
Pełen wykaz zastępców Naczelnika/Burmistrza, którzy współpracowali z Januszem Sokoła: Jan Głowicki (1980 - 1984), Krzysztof Świerczek (1984 - 1987), Danuta Kocjan (1987 - 1994), Jacek Zarzycki (1994 - 1998). Wykaz opracowała Lidia Hajduga, inspektor UM w Toszku.